Komunikacyjne grzechy prezesa NBP
Banki centralne w każdym kraju mają specjalny status. Nie inaczej jest w Polsce. Wszystko w trosce o system i jego stabilność. Niestety, w kilku ostatnich miesiącach budowana przez dekady reputacja NBP poddawana jest poważnym próbom. Czy przetrwa ten test?
Co do zasady banki centralne mają za zadanie chronić system finansowy, nie dopuszczać do niekontrolowanej inflacji i w ten sposób troszczyć się o dobrobyt obywateli. Poza umocowaniem formalnym wpływ na ich skuteczność ma także tzw. powaga urzędu. Dlatego od osób zasiadających w zarządach tych instytucji oczekuje się nie tylko stosownego wykształcenia, ale i dokonań zawodowych, które będą gwarantem roztropnych wypowiedzi i jeszcze bardziej roztropnych decyzji. Rzecz bowiem w tym, że nie tylko decyzje, ale i wypowiedzi szefów banków są uważnie słuchane i wnikliwie analizowane.
O słowach wypowiadanych przez Alana Greenspana, legendarnego szef amerykańskiej Rezerwy Federalnej, dyskutowały przez lata nie tylko osoby z branży finansowej. Miał swoich oddanych zwolenników, jak i zagorzałych przeciwników. Ale u jednych i drugich autorytet. Na stanowisku szefa FED zasiadał podczas rządów czterech kolejnych prezydentów USA (Reagana, Busha seniora, Clintona i Busha juniora). Łącznie przez 18 lat.
Problemem NBP pod aktualnym kierownictwem jest dość zaskakująca komunikacja przede wszystkim z dziennikarzami – a zatem opinią publiczną – choć z pewnością także część polityków miałaby zastrzeżenia.
Trzeba podkreślić, że mamy do czynienia z autentycznym kryzysem komunikacyjnym. Ale kryzysem absurdalnym, w zasadzie samodzielnie wykreowanym przez władze NBP i co gorsza przez niego podtrzymywanym!
Kłopoty wizerunkowe prezesa NBP zaczęły się od jego niefortunnej pochwały przewodniczącego KNF. Pochwały wygłoszonej w dość niefortunnych okolicznościach, po publikacjach opisujących korupcyjną propozycję przewodniczącego KNF złożoną prezesowi komercyjnego banku. W tej sytuacji osoba stojąca na czele banku centralnego powinna zachować daleko idącą wstrzemięźliwość w ocenie sytuacji i jej bohaterów. Jej obowiązkiem było chronić swoją reputację i odciąć się od ewentualnych, dalszych dywagacji o aferze KNF, które w jakikolwiek sposób wikłałyby NBP w tę historię.
Adam Glapiński zamiast podkreślić, że zamierza wspierać działalność KNF pozbawioną szefa, a równocześnie prokuraturę w dochodzeniu do ustalenia prawdy, zdecydował się na wygłoszenie komplementów pod adresem Marka Chrzanowskiego. „Z panem przewodniczącym Markiem Chrzanowskim bardzo dobrze mi się współpracowało. Znam go też z płaszczyzny naukowej. (…) Nienagannie uczciwy, prostolinijny, patriotyczny, profesjonalny w najwyższym stopniu.” (cytat za PAP)
Gdyby miał doświadczonych doradców PR, wiedziałby, że w ten sposób zagwarantował sobie wizerunkowo wątpliwą obecność we wszystkich publikacjach opisujących aferę w KNF. I to nie tylko tych, które miały się ukazać w tym dniu, ale we wszystkich kolejnych, aż do zakończenia kryzysu wywołanego przez przewodniczącego KNF. Jako prezes NBP nie powinien tego robić.
Później starał się zdystansować od osoby Marka Chrzanowskeigo, co znów trudno uznać za właściwe w tym akurat momencie: „Jesteśmy z jednej uczelni, ale tam się nie spotykaliśmy. (…) Nie byłem promotorem jego pracy magisterskiej ani doktorskiej, nie występowałem w przewodzie habilitacyjnym jako recenzent lub członek komisji habilitacyjnej.” (cytat za PAP)
Niestety, to kolejne potknięcie było zapowiedzią znacznie bardziej dyskusyjnych decyzji. Rękoma wynajętych prawników Adam Glapiński zaatakował redakcje opisujące sytuację w KNF. Zażądał usunięcia artykułów traktujących o KNF i możliwych jej związkach z NBP z wydań elektronicznych i papierowych.
Wystąpienie do sądu o „zabezpieczenie przed wszczęciem postepowania” artykułów prasowych tylko umocniło poszczególne redakcje w przekonaniu, że są na dobrym tropie. Gdyby tak nie było – rozumowali dziennikarze – NBP nie uruchamiałoby przecież „opcji atomowej”, czyli sądowych zakazów publikacji.
Tymczasem można przypuszczać, że tonący brzytwy się chwytał, ale bynajmniej niekoniecznie z powodu zagrożenia dla prestiżu i specjalnego statusu NBP.
Gdyby Adam Glapiński miał doświadczonych doradców PR, wiedziałby, że dialog z poszczególnymi redakcjami byłby nawet nie tyle „o wiele lepszym” ale „o niebo lepszym” rozwiązaniem. Próba nieformalnego, ale przecież realnego porozumienia się z dziennikarzami – w imię troski o wizerunek NBP – została jednak odrzucona. Prezes NBP wolał wykopać topór wojenny.
Od tego momentu prezes NBP nie jest w konflikcie z wybranymi redakcjami, on jest z nimi na wojnie. A na wojnie muszą być straty, muszą być ranni i zabici.
W tym czasie osoby zapewne czujące się koalicjantami szefa NBP, uznały, że genialnym manewrem odwracającym uwagę od jego bieżących problemów, będzie przypomnienie mediom o aferze SKOK Wołomin. Nota bene prokuratura zajmuje się nią od lat. Dosłownie setki osób usłyszało już zarzuty. Główni podejrzani liczą się z co najmniej 10-letnimi wyrokami. Nagle, kilka tygodni temu, policja wkracza bladym świtem do domu byłego zastępcy przewodniczącego KNF Wojciecha Kwaśniaka i wiezie przez pół Polski, z Warszawy do Szczecina, na przesłuchanie! Show z zaangażowaniem policji i prokuratury.
Możemy przyjąć za pewnik, że media nie zareagowały zgodnie z planem autorów fortelu. Oburzenie uzasadnieniem, jak i formą zatrzymania Wojciecha Kwaśniaka było powszechne. Dziennikarze przypominali, że były przewodniczący KNF o mało nie przypłacił życiem swoich decyzji zmierzających do wyjaśnienia oszustw w SKOK Wołomin.
Gdyby Adam Glapiński miał doświadczonych doradców PR, wiedziałby, że Wojciech Kwaśniak choć niekoniecznie lubiany w bankach, mógł liczyć na respekt i szacunek. Także u dziennikarzy. Nikt nigdy nie podważał ani jego kompetencji, ani uczciwości na stanowisku przewodniczącego KNF. To dlatego w jego obronie stanęli też wszyscy byli prezesi NBP. Szkoda, że nie potrafił tego zrobić Adam Glapiński.
W takich okolicznościach, siłą rzeczy, w centrum zainteresowania musiały się znaleźć osoby odpowiedzialne za wizerunek NBP.
Naturalne stało się pytanie, kim są osoby doradzające prezesowi NBP w sprawach PR? Kto może mieć wpływ na – mówiąc oględnie – kontrowersyjne, czy nazywając rzeczy po imieniu, wręcz kuriozalne decyzje, jakie podejmuje on w kontekście mediów i relacji z opinią publiczną?
W ten sposób cała Polska poznała Martynę Wojciechowską oraz Kamilę Sukiennik. O ile wcześniej ich zadaniem było nieść rzeczową, merytoryczną pomoc swojemu szefowi, o tyle w tym momencie same znalazły się na celowniku mediów. Dziennikarze nie tylko sprawdzili przygotowanie zawodowe dyrektor departamentu marketingu i szefowej gabinetu prezesa do zajmowania tych odpowiedzialnych stanowisk, ale również ich zarobki. I wybuchła kolejna „bomba”. Okazało się, że ani przygotowanie teoretyczne, ani praktyczne obu pań nie predestynuje ich do pełnionych przez nie funkcji w strukturach NBP. A na dodatek wyliczone przez dziennikarzy na podstawie oświadczenia majątkowego ubiegłoroczne wynagrodzenie dyrektor marketingu szokowało astronomicznymi kwotami.
Dla pracowników działów PR banków notowanych na GPW rozbrojenie takiej „bomby” byłoby sprawą prostą, może wręcz banalną. Ale w NBP z jakiś niezrozumiałych powodów po raz kolejny postanowiono pójść na konfrontację z mediami. Bez przygotowania!
Tak oto staliśmy się świadkami udawanej otwartości, czyli dziwnej konferencji prasowej, z udziałem teoretycznie bardzo pożądanej osoby, czyli dyrektor departamentu HR. Obserwatorzy, którzy liczyli na profesjonalne zamknięcie sprawy przez kompetentne wyjaśnienia i konkretne dane kolejny raz musieli przeżyć zawód. Po pierwsze na konferencji nie było osoby najbardziej zainteresowanej wyjaśnieniem sprawy, czyli Martyny Wojciechowskiej. Po drugie dyrektor departamentu HR z ewidentnym zakazem wypowiadania się o wynagrodzeniu dyrektor marketingu naraziła siebie na dyskomfort udawania mniej zorientowanej w sprawie, niż zapewne jest. Przy okazji ujęła sobie powagi i profesjonalizmu. A przecież dziennikarze nie oczekiwali wiele. I w gruncie rzeczy byli zainteresowani tylko jednym pracownikiem NBP. Nie dowiedzieli się niczego. A zatem po co zwołano konferencję?
Gdyby Adam Glapiński miał doświadczonych doradców PR, wiedziałby, że angażowanie autorytetu jego urzędu w obronę niezrozumiałych „tajemnic” dyrektor marketingu będzie po prostu generatorem domysłów, spekulacji. A te z natury rzeczy nigdy nie są ani pożądane, nie w kontekście banku centralnego i jego władz!
Historia niekonwencjonalnych decyzji komunikacyjnych prezesa NBP wciąż wzbogaca się o nowe rozdziały (np. uwaga o mającej dopiero zapaść decyzji sądu w sprawie zwolnienia z aresztu Marka Chrzanowskiego). Można odnieść wrażenie, że prezesowi NBP wręcz nie zależy na uspokojeniu nastrojów i pozamykaniu w gruncie rzeczy niepotrzebnych, ale jakże szkodliwych wątków naruszających reputację instytucji, którą kieruje.
Niezależnie od intencji Adama Glapińskiego, jego dotychczasowe posunięcia dotyczące wizerunku NBP to – trawestując słynny bon mot – to gorzej niż błąd, to zbrodnia.